wtorek, 13 października 2015

Z(a)myślenie ósme

Walki z zatokami ciąg dalszy, chociaż w końcu jest lepiej. Wczoraj i dziś leżałam w łóżku i cieple z herbatkami i oglądając powtórki Chirurgów i chociaż czuję się zmęczona - o irionio, leżeniem! - i trochę słaba to szczęśliwie, czuję się lepiej. Na szczęście powinno obejść się bez antybiotyku a ja będę mogła nadal chwalić się, że ostatni raz antybiotykami leczona byłam jakieś trzy lata temu. Jak na osobę która w klasie maturalnej była na zwolnieniu raz w miesiącu to wielka rzecz :D   
Powróciła Wena. Pierwszy raz od miesięcy jest ze mną prawie cały czas a ja zamiast ją wykorzystywać pełną parą zastanawiam się, czy chcę zaczynać kolejną, tą samą historię której być może nie będzie mi dane skończyć, a która w najgorszym wypadku znów pochłonie kilka lat mojego życia tylko po to, by zgnić na dysku twardym albo zaginąć gdzieś w blogowym świecie. Z jednej strony to kuszące, bo tęsknię za pisaniem z drugiej... Nie jestem pewna, czy dylemat dotyczy pisania w ogóle czy po prostu samej idei posiadanie i prowadzenia bloga bo to zawsze sprawiało mi przyjemność, móc pokazać komuś co się napisało. Im bardziej jednak powstrzymuję się od podjęcia decyzji, czy to będą tylko luźne fragmenty czy cała historia, tym bardziej wena na mnie napiera a pokusa ponownego wskoczenia w świat blogowego fanfiction jest coraz silniejsza. Przypuszczam jednak, że środowisko polonistyki szybko wybije mi z głowy głupie pomysły pisania czegoś co nie przyda się na zajęciach. 
Dlatego spożytkowałam wenę na zeszyty. Przygotowałam sobie kartki i jestem w trakcie szycia i sprawia mi to wielką frajdę, chociaż znów mocno poraniłam sobie palce i nie mogę znaleźć mojej dużej, ulubionej igły!    
No i najważniejsze, bo z tego wszystkiego zupełnie zapomniałam, że muszę zrobić - czas na chwilę radości związaną z niedzielnym meczem! Oglądałam dwa na raz - jeden z rodzicami, na telewizorze (a może w? muszę sprawdzić ;D) drugi w laptopie (przyjemność zerkania na bramkarza Niemiec jak zwykle wzięła górę i nie umiałam sobie omówić tej przyjemności). Ciekawe doświadczenie, chociaż w drugiej połowie całkowicie zapomniałam o laptopie :D

sobota, 10 października 2015

Z(a)myślenie siódme - przychodzi baba do ciucholandu...

Zbliża się Halloween, które traktuję od kilku lat bardzo poważnie. No, w pewnym sensie poważnie. Od wielu lat wraz z moją przyjaciółką praktykujemy przebieranie się i wspólne oglądanie filmów - zazwyczaj horrorów.  Mnie zabawa ta sprawia wiele radości nie ze względu na sam charakter święta, ale dlatego, że po prostu kocham wszelkiego rodzaju przebieranki. Planowanie kostiumu, dopracowywanie detali sprawia mi naprawdę mnóstwo przyjemności - chociażby dlatego spędziłam bity tydzień na szyciu skrzydeł sowy na zlot fanów Harry'ego Potter'a.  
Dlatego, ponieważ swój kostium obmyślony mam od dawna, od jakiegoś czasu zbieram materiały na wyprzedażach w pobliskich ciucholandach - a można tam znaleźć naprawdę mnóstwo inspiracji i niesamowitych materiałów. Wybrałam się więc do jednego z nich dzisiejszego ranka, ale kiedy tylko weszłam do środka od razu zapomniałam o spódnicy na którą polowałam i po której przyszłam, bo w oczy rzuciła mi się skórzana spódnica. W te wakacje znalazłam w sieci filmik instruktażowy jak wykonać samemu dziennik - łącznie ze składaniem kartek i ich szyciem - a ponieważ w mojej szafie od dawna leżały stare skórzane spodnie taty, których szkoda mi było wyrzucić bo to dobry materiał, szybko przerobiłam je na dziennik. Niestety, materiał szybko się skończył, a w pasmanterii okazał się być bardzo drogi, więc chwilowo porzuciłam nową pasję.
A tu całkiem sporo materiału w naprawdę dobrej cenie. Niestety ponieważ spódnica była wykonana z dość szorstkiej i bardzo sztywnej skóry pomyślałam, że rozejrzę się a być może znajdę coś innego i na dziale ze spodniami zobaczyłam mięciutką, piękną i nową niemal parę spodni. 
Ze spodniami jest jednak problem. Nogawki bywają zwężane i zbyt wąskie. Zmierzyłam je w najwęższym miejscu, ale oczywiście nie pamiętałam wymiarów. Zaczęłam więc głowić się i próbować dogrzebać do wiedzy z lekcji techniki, na której kilka lat temu wkuwałam wymiary papieru - ba, pamiętam nawet jak nauczyciel rozrysowywał je na tablicy! - ale nic wymyślić nie mogłam. Sklep papierniczy wprawdzie daleko nie był, ale jakie są szanse, że w sobotę rano ktoś wyda mi z 50 zł jeśli będę chciała kupić zeszyt 16 kartkowy żeby zmierzyć spodnie? Podeszłam więc do lady, uznając, że nie zaszkodzi i spytała panią, czy ma może przy sobie zeszyt. Pani zrobiła wielkie oczy i spytała po co mi zeszyt a ja odpowiedziałam dziarsko, że muszę go przyłożyć do nogawki spodni, które wyłożyłam na ladzie. Oszołomiona Pani podała mi zeszyt i patrzyła z oszołomieniem, jak przykładam go do nogawki i dokładnie oglądam ze wszystkich stron a potem podziękowałam i powiedziałam, że spodnie wezmę. Po tym dziwnym przedstawieniu poczułam się w obowiązku wytłumaczyć, bowiem do tego ciucholandu zaglądam naprawdę często i szkoda by było przestać to robić z powodu wstydu jakiego sobie narobiłam. Pani wydawała się być bardzo rozbawiona kiedy wychodziłam, ale sytuację wybroniłam i wróciłam do domu szczęśliwa z zakupu jak nigdy :D

piątek, 9 października 2015

Z(a)myślenie szóste - które powinno być siódmym.

Jakoś tak się złożyło, że wczoraj nie było o czym napisać.
No dobrze, może i było, ale zwyczajnie nie miałam na to siły. Nie to, że dziś mam więcej, ale motywacja i silne postanowienie sumienności i systematyczności nie dadzą mi pewnie spać. No i kiepska pamięć.
Zgodnie z moim zwyczajem, niewinny katar zaczął przekształcił się w ból zatok. Teraz wprawdzie nie kicham i nie żyję zakopana w chusteczkach, ale dokucza mi za to rozsadzający ból całej twarzy i nieustający, męczący kaszel. Chociaż wczoraj zostałam w domu, odpuszczając sobie spacer na zajęcia wstępne które trwają kilkanaście minut zazwyczaj, trudno w pełni się wychorować kiedy trzeba wyprowadzić trzy razy dziennie psa i zrobić zakupy, w czym nie ma mnie kto wyręczyć bo mama również siedzi na zwolnieniu a ojciec pracuje do późnego wieczora.
A skoro o wieczorze mowa. Wczorajszy mecz, Polska-Szkocja. Jako wielki kibic – no może nie taki wielki, ale większość ważnych meczy piłki nożnej oglądam – postanowiłam nie przepuścić i wczorajszego spotkania. Już kilka godzin wcześniej odnalazłam w Horizon kanał na którym mecz będę mogła zobaczyć, jednak kiedy doszło do wielkiego wydarzenia… Okazało się, iż strona wymaga obsługi wtyczki Silvercoś, której Chrome nie wspiera a ich rozwiązaniem jest… Zmiana przeglądarki. Brawo Google. Po pół godzinie szukania, instalowania i przeklinania pod nosem udało mi się mecz włączyć i własnym oczom nie mogłam uwierzyć, gdy zobaczyłam, że prowadzimy! A zaraz potem strzelili nam bramkę. Po drugiej, zdecydowałam odpuścić i przypadkiem znalazłam odbywający się równolegle mecz Niemców z Irlandią. Mając do wyboru oglądanie naszych piłkarzy lub gapienia się na bramkarza Niemiec, wybrałam to drugie. I przegapiłam naszego drugiego gola. Jedyne pocieszenie jest takie, że chociaż oszczędziłam sobie przesadnego skoku adrenaliny, bo preferuję oglądanie meczu ze znajomymi niż rodzicami za ścianą – gdyż prawda smutna jest taka, że gdy emocje mi buzują, język się rozluźnia i czasem naprawdę sama się siebie boję wtedy.

Dziś z koeli miałam pierwsze zajęcia z najbardziej przerażającego mnie przedmiotu świata. Pewnie to dlatego, że obrósł on w moich oczach prawdziwą legendą – słyszałam o nim bowiem tak dużo, że bałam się go od zawsze. W końcu sama nazwa brzmi bardzo złowieszczo. Staro-cerkiweno-słowiański. Po zajęciach wstępnych z bardzo miłym prowadzącym, który jednak sprawia wrażenie człowieka który wymaga naprawdę dużo, od razu znalazłam książkę i spojrzałam z przerażeniem na czekające mnie zadanie nauczenia się cyrylicy. Aż strach się bać!

środa, 7 października 2015

Z(a)myślenie piąte - katarowe przemyślenia.

Katar to największe zło świata. Gdyby miała życzyć czegoś największemu wrogowi to pewnie byłby to właśnie zwykly, pospolity katar. Nawet nie przeziębie. A pisze to ktoś, to przebył mononukleozę z silną, skórna reakcją alergiczną na antybiotyk.
Nigdy nie mogę zrozumieć, jak coś tak w zasadzie niegroźnego może powodować, że człowiek czuje się gorzej niż w czasie anginy czy zapalenia oskrzeli. Niejednokrotnie mając po czterdzieści stopni gorączki byłam bardziej chętna do życia niż teraz. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że trudno znaleźć sposób, żeby to dobrze wyleczyć, że na katar nikt nie zostanie w domu bo to tylko katar więc chociaż jednym o czym marzę to spędzenie dnia w łóżku z ciepłą herbatką i miłym filmem, to muszę dzielnie ruszać jutro na zajęcia ze swoim wielkim, czerownym i bolącym noskiem oraz zapasem husteczek, które znając mnie, będę rozwalać po całej sali. 

wtorek, 6 października 2015

Z(a)myślenie czwarte - kilka słów o psich kupach

Dzisjeszego ranka wydarzyło się coś, co skłoniło mnie do napisania tego wpisu, o tak malowniczym i zachęcającym tytule. A wbrew pozorom to temat ważny zarówno dla przeciwników jak i miłośników czworonożnych przyjacieli.
Ja sama jestem właścicielką, no dobrze, członkiem rodziny odpowiedzialnym za spacery, jedenastoletniej suni. I kiedy dziś rano wyszłam z nią na spacer, spotkała mnie sytuacja, która z miejsca popsuła mi humor. Właśnie ponaglałam Fifi żeby nie podlewała tak namiętnie każdego krzaka, który spotka na swojej drodzie, kiedy mijająca nas Pani zwróciła mi kąśliwą uwagę o sprzątnięciu po piesku, Natychmiast odparałowałam, iż po psie sprzątać co nie ma, ale Pani odeszła swoje wiedząc. I kiedy tego samego ranka, zaledwie kilkanaście minut później wracałam do domu inną drogą, na skwerku, który jest bardzo chętnie przez właścicieli psów odwiedzany, zobaczyłam coś, czego nigdy nie spodziewałam się tu ujrzeć. Nowiutki, błyszczący pojemnik na psie kupy.
Od razu z wielkim zapałem postanowiłyśmy z Fifi z nowego pojemnika skorzystać, i chociaż tym razem woreczka do tego przeznaczonego nie miałam przy sobie, natychmiast wyjęłam z innego bułkę i wykonałam swój obowiązek, I tutaj napiszę coś, za co pewnie z miejsca spotkać może mnie wielka fala krytyki. Trudno.
Do tej pory po psie sprzątałam sporadycznie. Zazwyczaj noszę w swojej kurtce woreczek, na wypadek gdyby kupa znalazła się w miejscu wybitnie do tego nie przeznaczonym - np. zbyt blisko chodnika lub czyjegoś okna, czego staram się unikać a i moja sunia jest psem, który ceni sobie prywatność w czasie załatwiania i wybiera miejsca ustonne - i zawsze w zimie gdy leży śnieg, bo podobnie jak przeciwnicy psów nienawidzę, kiedy na wiosnę zamiast trawy i przebiśniegów muszę oglądać psie odchody. Absolutnie nie chodzi tu o lenistwo, ale o zdrowy rozsądek. 
Nie wiem jak sytuacja wygląda w innych miastach, ale u mnie za nie sprzątnięcie po psie można dostać mandat do 500 zł. Według ustaw sanitarnych, i to jest paradoks, straż miejska ma też prawo wystawić manda za posprzątnie - w sytuacji gdy woreczek zostanie wyrzucony do śmietnika zwykłego.Mandat wtedy wynosi znacznie więcej niż za nieposprzątnie.
Najmilszy aspekt tego jest taki, że śmietnik spotkał się z wielkim entuzjazmem wśród właścicieli psów bo wracając do domu zaczepił mnie sąsiad z zadowoleniem informując o nowym obiekcie. 

poniedziałek, 5 października 2015

Z(a)myślenie trzecie - o tym jak długopis przeszkodził mi w napisaniu bajki.

Pierwszy dzień - nie, pierwszy tydzień - jest zawsze osobliwą mieszanką lenistwa i zmęczenia.
Dziś zaczęło się o tyle źle, że jakaś złośliwa siła postanowiła, że sen nie jest mi niezbędny do przeżycia tego pierwszego dnia i od piątej oka nie zmrużyłam, chociaż zajęcia zaczynałam o dziewiątej. Chwała Bogu za kawę, która dała mi siłę na kilka godzin i wykładowcom za to, że w zasadzie nie wymagali od nas za wiele tego pierwszego dnia.
Mimo wszystko cieszę się naprawdę z powrotu na uczelnię, chociaż mój zeszyt już zapełniony jest listą długich i zapewne strasznie nudnych artykułów, które musimy nie tylko przeczytać, ale i zapamiętać – a problem z tekstami naukowymi jest taki, że rzadko można z nich coś wartościowego zapamiętać. Zakładając oczywiście, że się je zrozumie. Ja po roku studiów nadal mam z tym problem. 
Do listy lektur na przyszły tydzień doszła praca semestralna i roczna, a przeczucie podpowiada mi, że na tym nie koniec. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło – krótka powtórka u nowego wykładowcy z pojęć z ubiegłego semestru pozwoliła mi w końcu zrozumieć wersologię, a praca z romantyzmu, która nie dawała mi spokoju przez całe wakacje przestała być aż tak straszna, gdy prowadzący ćwiczenia zdecydował, że mój temat – wybierany w pośpiechu tuż przed daniem wpisu z przedmiotu – się nie nadaje. Tym sposobem z morderczej pracy o motywie poezji u Norwida dostałam kilka ciekawych propozycji związanych z tą kwestią, ale nie wymagających napisania na ten temat całego licencjatu. Jak się okazuje, nie taki straszny wykładowca  jak go malują.
Zdecydowanie najsympatyczniejszym akcentem całego dnia – no, może poza wizytą w księgarni i wieczornym seansem drugiej części Avengers – okazało się wyzwanie, które postawiono mi z samego. Napisanie bajki o śpiącej królewnie okazało się dla mnie jednak problematyczne z dwóch powodów – po pierwsze, jak napisać coś, co było napisane już tyle razy i w tylu wariantach, a po drugie co zrobić, gdy długopis został w domu a ten pożyczony właśnie się wyczerpał? Mimo wszystko zadanie bardzo mi się spodobało i mam nadzieję, że kolejne zajęcia będą równie inspirujące i kreatywne jak dzisiejsze.
Warto dodać, że klątwa długopisu prześladowała mnie do końca dnia, bo ten przyniesiony z domu na kolejne zajęcia, również się wyczerpał.
I chociaż w sumie spędziłam na uniwersytecie większość dnia, a za tydzień czeka mnie katorga od ósmej do osiemnastej, to nowy początek roku akademickiego uważam za bardzo obiecujący… Do czasu aż przyjdzie mi się zderzyć z rzeczywistością i pokonać ten nawał pracy, który mnie czeka.
I jak tu nie kochać studiowania :)?  

niedziela, 4 października 2015

Z(a)myślenie drugie - instrukacja obsługi planu zajęć.

Kiedy rok temu zaczęłam studia na uczelni, na którą wcale nie chciałam iść, dość szybko spotkało mnie nie lada pozytywne zaskoczenie. Miejsce przed którym broniłam się rękami i nogami przez kilka lat, okazało się być zbiorowiskiem najbardziej życzliwych i przyjaznych ludzi na świecie.
Jakby tego do szczęścia było mało, plan zajęć podyktowano nam zwyczajem z podstawówki i gimnazjum, pierwszego października na spotkaniu z opiekunem roku i obejmował on ni mniej, ni więcej tylko WF.
W tym roku nie było dla mnie zaskoczeniem, gdy pierwszego października wszystkie źródła wiedzy studenta o planie zajęć - czyli strona Instytutu, dwie strony na Facebooku i platforma na której studenci się logują, świeciła pustkami a pierwsze zalążki planu pojawiły się wczoraj wieczorem.
Aż do dziś, kiedy to rankiem światło dzienne ujrzał plan zajęć dla wszystkich roczników i cały mój rok zapłakał, gdyż nikt nie umie dojść, o co w nim chodzi tak właściwie.
Nie będę kłócić się ze studentami Politechniki, bo wiem, że ich plany są pierwszym studenckim testem, ale czegoś takiego jeszcze na oczy nie widziałam, a przejrzałam w swoim studenckim życiu kilka planów zajęć, które wcale czytelnie nie były. Cztery specjalizacje, zajęcia do wyboru i zajęcia obligatoryjne dla całego roku które pokrywają się ze sobą wzajemnie i nikt pojęcia nie ma tak naprawdę, gdzie i kiedy ma być.  
Z jednej strony przerażające a z drugiej nieco pokrzepiające, bo chociaż zamieszanie niewątpliwie będzie i to nie małe, to jednak naprawdę cieszę się z powrótu i cieszę się, że to tylko z takimi problemami przyjchodzi mi się mierzyć. 

sobota, 3 października 2015

Z(a)myślenie pierwsze - dlaczego w ogóle to robię.

Postanowiłam pisać pamiętnik.
Dlaczego? Bo wszystkie wielkie osobistości pisały pamiętnik. Lub dziennik. Lub listy. Zresztą ci mało ważni, o których się nie uczymy i mało kto wie, że istnieli, też je pisali. Pewnie pisał je każdy, kto pisać potrafił.
I teraz, właśnie dziś, dzięki tym pamiętnikom, dziennikom i listom możemy zastanawiać się i spierać o to, jaki kolor oczu miał Mickiewicz. Lub czy w ogóle je miał.
A co by było, gdyby ludzie którzy go nie znali nie pisali pamiętników? Lub dzienników albo listów? Pewnie nie wiedzielibyśmy nic. Dla niektórych mała strata, dla innych pewnie udręka.
Dlatego chcę pisać pamiętnik. Bo co się stanie, jeśli kiedyś zrobię coś wielkiego i zasłużę na miano wielkiej? Lub - co jest bardziej prawdopodobne - będzie wielkim ktoś, kogo znam?
Skąd przyszli badacze będą czerpać informacje o tym, jaka byłam ja, lub ktoś wielki, kogo znam lub poznam? Z Facebooka? W moim przypadku mogliby się bardziej dowiedzieć jakie seriale i filmy ogladam lub co jadłam na obiad, niż dostać rzetelną wiedzę o życiu moim a co dopiero mówić o życiu kogoś kogo znam.
Dlatego trudno mi wyobrazić sobie, że przyszli badacze wielkich ludzi, będą pisać rozprawy naukowe w opraciu o Facebooka, lub inny protal społecznościowy - bo może ktoś woli Instagram lub Twittera. A są tacy, którzy nie mają przecież nic! I tak oto na ratunek przyjedzie im właśnie ten blog.
Być może kiedyś naprawdę on komuś pomoże. A jeśli nie, to przynajmniej będzie stanowić ujście dla zbieraniny moich szalonych myśli, które czasem muszę po prostu z siebie wylać. W końcu do tego służy pamiętnik, prawda?